"Ty jesteś nienormalny, śmiałeś się na horrorze, a płakałeś na Toy Story 3?!" - Usłyszałem chwilę po wyjściu z kina z seansu "Annabelle: Narodziny zła", czyli prequela "Annabelle" - produkcji z 2014 roku. Cóż... to prawda, śmiałem się na tym filmie, a na Toy Story 3 płakałem, ale nie uważam się przy tym za nienormalnego. Czemu? Pozwólcie, że wytłumaczę.
Nie jestem jakimś wielkim fanem i znawcą horrorów, ot, czasem lubię sobie taki film obejrzeć, widziałem ich kilka, trochę lepszych ("Egzorcysta", "Alien", "Aliens"), trochę gorszych (większość nowych horrorów), zdecydowanie bardziej wolę w takie produkcje grać ("Resident Evill VII", "Outlast"), ale kiedy coś mnie przestraszyć potrafi, to to robi, kiedy film działa na moje emocje, to wczuwam się w niego i zależnie od tego, jaka jest to produkcja, reaguje na to co się dzieje na ekranie w jeden bądź drugi sposób. Nie żałuję czasu spędzonego w kinie na "Narodzinach zła", były tam rzeczy, które doceniam i uznaję za plusy, jednak cieniem na nich staje mój najpoważniejszy zarzut... nie czułem emocji.
Tak, płakałem na zakończeniu "Toy Story 3". Dlaczego? Ponieważ te postaci, mimo, że to tylko wygenerowane komputerowo, żyjące zabawki, były mi bliskie, Woody, Buzz Lightyear i spółka zyskały moją empatię i sympatię, przeżywałem ich przygody razem z nimi, niebezpieczeństwa i zagrożenia, chwilę radości i wzruszenia. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo chcę przekazać, że nieważne, czy film, jest animowany, czy nie, czy to horror, czy komedia, postaci są w nim najważniejsze, to one sprawiają, że coś czuję, kiedy oglądam film. Jednak gdy one nie przykuwają mojej uwagi, to film przestaje wywoływać we mnie emocje, nie śmieszy, nie wzrusza, i NIE STRASZY, tak jak w przypadku nowej "Annabelle".
Na początku filmu jesteśmy świadkami swojskiego życia lalkarza Samuela Mullinsa i jego żony Esther, które jednak zostaje przerwane tragiczną śmiercią ich córki - Annabelle. 12 lat później przyjmują oni pod swój dach dziewczynki z zamkniętego sierocińca pod opieką zakonnicy Charlotte. W domu jednak znajduję się coś strasznego i złego, pochodzącego z samego piekła...
Nie mam zamiaru zdradzać fabuły, żeby nie psuć ewentualnego seansu moim czytelnikom. Historia sama w sobie niestety nie porywa, a co za tym idzie, nie straszy. Miałem niestety wrażenie, że postanowiono wcisnąć tu każdy horrorowy klisz, a próby podniesienia widzom ciśnienia opierały się w większości na tym, że coś prędzej czy później wyskoczy zza winkla i zrobi "BUUUU", czy to tytułowa laleczka, czy cokolwiek innego. W jednym momencie naprawdę wybuchłem już śmiechem, bo dosłownie, coś tylko czekało, czekało i czekało, aż w końcu odwróciło się i... "BUUUUUU!" No dajcie spokój. Owszem, to często działa, ale jest to najbardziej prymitywny i leniwy sposób na straszenie. Nie czułem budowania napięcia, klimatu zaszczucia i nieustannego niepokoju, który wylewa się strumieniami z gier, przykładowo z "Resident Evil VII" czy obu części "Outlasta", po ograniu tych produkcji, od horrorów, nieważne, czy filmów, czy gier, oczekuję czegoś więcej. Śmiałem się kilkukrotnie, bo widziałem, jak twórcy starają się wybudować napięcie, ale starania to często za mało, kiedy skutek bywa nieudolny, mogłem dokładnie przewidzieć, kiedy co się stanie, zarówno jeśli chodzi o próby przestraszenia mnie, jak i o fabułę, przewidywalność to największy strzał w kolano, jaki można popełnić tworząc horror, czego niestety twórcy "Narodzin zła" nie uniknęli.
Ale może się mylę, równie dobrze moja obojętność na tym filmie mogła wziąć się z tego, że, tak jak nawiązywałem wcześniej, nie troszczyłem się o postaci. Dziewczynki, są słabo zarysowane, siostra również nie zrobiła niczego, po czym mógłbym ją zapamiętać, ba, dzieci zdają się być tu miejscami o wiele rozsądniejsze i mądrzejsze niż dorośli, bohaterki, mimo, że naprawdę dobrze zagrane (podziwiam młodziutkie aktorki - Talithe Bateman i Lulu Wilson), nie wywołały w żaden sposób mojej sympatii czy empatii (w przeciwieństwie do wspomnianych na początku postaci z "Toy Story", mam nadzieję, że teraz już wiecie skąd tak abstrakcyjny przykład). Właśnie to jest dla mnie największy problem "Annabelle", bo horror, nawet taki, który nie do końca straszy, może się spokojnie wybronić tym, że troszczę się o bohaterów, mimo, że sam nie boję się wydarzeń na ekranie, to widzę, że ONI się boją, czuję to. Oglądam filmy, bo kocham się w nie wczuwać. Jednak kiedy nie mają wyrazistych postaci, nie mogę tego zrobić.
Żeby nie było, nie uważam tego filmu za totalnie zły, o nie, dużo rzeczy mi się podobało. Choćby bardzo dobry Anthony LaPaglia w roli starego pana Mullisa, którego intencje wobec dziewczynek wcale nie wydają się w 100% pewne i oczywiste, to jedna z niewielu rzeczy, które trzymały mnie tu w ciekawości i nie dały się tak łatwo odgadnąć. Wiecznie smutny, wiecznie zgarbiony i przygnębiony Mullins snujący się po domu, trzymający jedne jedyne drzwi w posiadłości zawsze zamknięte wywoływał podejrzenia i niepewność. Że też więcej takich rzeczy nie było zawartych w scenariuszu...
Podobał mi się też... najogólniej mówiąc - klimat. Stara chata na przysłowiowym "zadupiu", otoczona pustkowiem aż przywodzi na myśl lokacje z klasycznych horrorów CAPCOMU (wiem, dużo odwołuje się do gier, ale to najbliższe mnie horrory), skrzypiące schody, stara, zgniła szopa służąca za pracownie lalkarza Mullinsa, pełna główek lalek, młotków, noży, znalazło się nawet miejsce dla stracha na wróble, który jako jedyny straszak w filmie naprawdę podniósł mi ciśnienie. Strach na wróble ZAWSZE jest creepy. Zawsze. Zapytajcie tego pana (Batman: Arkham Knight):
Dobra, nieważne, bo zaczynam zbaczać z tematu na Batmana (kurcze, czy ja we wszystko muszę go wcisnąć? Chyba tak. Przepraszam, zboczenie zawodowe). Kontynuując moją poprzednią myśl, doceniam świetny klimat, dobre aktorstwo, zwłaszcza najmłodszych aktorek, nawet mimo tego, że ich materiał do zagrania rewelacyjny nie był, a także super muzykę, i nie mówię tu o klasycznych horrorowych wstawkach w czasie intensywnych momentów, ale o muzyce country grającej w teoretycznie spokojniejszych scenach, które paradoksalnie wywoływały we mnie więcej niepokoju, chodzi mi tu głównie o kawałek "You're my Sunshine":
Towarzyszy nam on między innymi na początku, gdy niewinnie leci sobie w tle podczas sielankowego życia rodziny Mullinsów, tak brutalnie przerwanego, a potem zaczyna sobie lecieć jak gdyby nigdy nic, zapowiadając, że zaraz stanie się coś niepokojącego, właśnie taki manewr mi się podoba, zrobienie z niewinnej z pozoru piosenki zwiastuna czegoś strasznego, to jest niespodziewane, to jest nietypowe, i to jest STRASZNE, więc jak sami widzicie, dobre elementy są, niestety jest ich za mało, albo są za słabo zarysowane.
Podsumowując, im dłużej opisywałem ten film, tym bardziej, mówiąc szczerze... doceniałem "Annabelle". Nie jest to najlepszy film, mocno średni horror, który mało straszy, a jak to robi, to najprostszymi sposobami, jednak jest w nim coś urzekającego, ładna oprawa, muzyka, aktorstwo i klimat. Niestety jest to tylko opakowanie, w którym znajduje się film pusty, pozbawiony emocji i nie wywołujący żadnej więzi z jego postaciami, a jeśli nie interesuje mnie ich los, to po co mam się bać...? Nie odradzam, warto obejrzeć, ale film mógł być o wiele, wiele lepszy, gdyby dobre pomysły zostały rozwinięte, a schematy i klisze spuszczone w toalecie.
Greetings,
Daniello :) (dobrze, że nigdy nie bawiłem się lalkami)
PS: Rozczarował mnie jeszcze, a raczej zażenował, design tytułowego demona opanowującego laleczkę. Jak Boga kocham, jego głowa miała kształt... d*py. (wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz