wtorek, 17 stycznia 2017

„Przełęcz Ocalonych” Recenzja filmu by Daniello



Jak na blog komiksowy, może wydać się dziwnym, że zaczynam publikację tekstów od filmu wojennego, ale czuję potrzebę żeby tę produkcję poniekąd wypromować. 
Jakiś czas temu miałem okazję udać się do kina na nowy film Mela Gibsona z Andrew Garfieldem w roli głównej. Szedłem tam pozbawiony jakichkolwiek oczekiwań. Miałem jednak pewną nadzieję na zobaczenie dobrej produkcji wojennej, których nieco mi ostatnio brakuje. Co z tego wynikło? Zapraszam do lektury.

Greetings,
Daniello :)


„Gdy inni będą odbierać życie, ja będę je ratował”

Nie uważam się za konesera filmów wojennych, nie czuję się wybitnym znawcą w tym gatunku. Jednakowoż bardzo go cenię i sympatyzuję z nim, obejrzałem naprawdę dużo produkcji tego typu i pewnego rodzaju kryteria i oczekiwania co do kolejnych filmów zdążyłem sobie wyrobić. Temat pierwszej czy, zwłaszcza, drugiej wojny światowej oraz konfliktów nieco bardziej współczesnych jak wojna w Wietnamie jest niezwykle popularny w przemyśle kinematograficznym, co owocuje naprawdę dużą ilością produkcji w tym gatunku. Niestety w ich natłoku zdarza się naprawdę niewiele prawdziwych „perełek”, jak kultowy „Szeregowiec Ryan”, „Helikopter w ogniu” czy bardzo przeze mnie lubiany „Byliśmy żołnierzami”, pozostała większość to niestety widowiska stawiające głównie na efekty specjalne pozbawione głębi lub przedłużone na siłę wydmuszki takie jak koszmarne „Pearl Harbor” Michaela Baya. Od dawna już żadna wojenna produkcja nie była w stanie wywrzeć na mnie takiego wrażenia jak wyżej wspomniane. Aż do teraz. „Przełęcz Ocalonych” Mela Gibsona to jeden z najlepszych filmów wojennych jakie widziałem, chyba najlepszy film Gibsona jaki widziałem oraz pewne miejsce w zdecydowanym TOP 3 filmów tego roku w moim prywatnym rankingu.
Autentyczna historia szeregowego Desmonda Dossa, który podczas niesamowicie brutalnej bitwy o Okinawę w maju 1945 ocalił życie 75 rannym na polu bitwy żołnierzom jest idealnym materiałem na film. Doss jako pacyfista i dogłębnie wierzący chrześcijanin odmawia korzystania z broni, chce pracować jako medyk i ratować życia, zamiast je zabierać. Mimo początkowych szyderstw ze strony kompanów z oddziału, a także usilnych prób swoich przełożonych aby zmusić Desmonda do rezygnacji z wojska, ten pozostaje nieugięty zarówno w swoim patriotyzmie i chęci walki za ojczyznę, a także w swojej wierze, za co został później doceniony Medalem Honoru, najważniejszym odznaczeniem wojskowym w USA.

„Można zwyciężać, nie zabijając”

W filmie uświadczymy retrospekcje z młodzieńczych lat Dossa, które zdecydowanie zwiększają immersję i nasze przywiązanie do postaci. Ojciec głównego bohatera to weteran I wojny światowej, człowiek złamany, który tak naprawdę chyba nigdy nie powrócił w pełni z frontu. Objawia się to alkoholizmem i znęcaniem się zarówno nad żoną, jak i dwojgiem synów. Znalazło się również miejsce na wątek romantyczny, który, choć dosyć szybko poprowadzony, jest naprawdę dobry i sympatyczny, ale to najprawdopodobniej zasługa aktorów, o których za moment.
Praktycznie cała druga połowa filmu toczy się już podczas wspomnianej bitwy o Okinawę, i, jak słowo daje, jest co oglądać. Mel Gibson ma niesamowity dar ukazywania epickich wydarzeń, które miejscami wręcz ociekają patosem, ale jakimś sposobem nie razi to w żaden sposób, przeciwnie, widz siedzi na krawędzi fotela obserwując fantastyczną sekwencję batalistyczną, jedną z najlepszych jakie w ostatnim czasie można było zobaczyć. Trzeba też dodać, że jest ona niesamowicie naturalistyczna i brutalna. Jak w większości filmów Gibsona, nie ma tu patrzenia przez różowe okulary, to jest wojna. Widzom dane jest obserwować latające kończyny, granaty rozrywające żołnierzy na kawałki, wnętrzności wychodzące z brzucha. Zdaję sobie sprawę, że są osoby, które zwyczajnie nie są w stanie przetrzymać takich widoków, jednak tutaj są one naprawdę konieczne. Najważniejsze w całej drugiej połowie filmu jest jednak zdecydowanie to, że wyżej wspomniane kapitalne ujęcia bitwy, efekty specjalne w tejże oraz miejscami obrzydzająca wręcz brutalność nie wychodzą na pierwszy plan i nie przyćmiewają samych postaci, tak dobrze kreowanych i wprowadzanych przez pierwszą godzinę. Tak jest, wszystkie postaci przedstawione są świetnie, każdy żołnierz z oddziału, w którym służył Desmond wydawał się być bliski, nawet jeśli miał dosłownie chwilkę czasu na ekranie. Nie znając nawet imion każdego z nich będziecie trzymać za nich kciuki i chować głowę w dłoniach, kiedy jeden po drugim bohatersko oddają życie w obronie ojczyzny. Mógłbym jeszcze długo w podobny sposób rozwodzić się nad całą sekwencją w Okinawie, mówiąc najbardziej kolokwialnie jak się tylko da: przez ostatnie półtorej godziny film łapie za jaja i nie puszcza, aż do samego końca. Zresztą, o jej geniuszu nie stanowi tylko i wyłącznie aspekt wizualny, jest to istna symfonia wystrzałów, wybuchów, jęków rannych żołnierzy, wszystko idealnie współgra z chaotycznym montażem i bliskimi kadrami. Jak już wcześniej wspomniałem, to jest wojna, w całym zgiełku nie wiadomo co się dzieje, czasem nie można być pewnym, czy osobnik przed tobą to przyjaciel, czy wróg. Cały ten chaos czują również widzowie, niejednokrotnie równie zdezorientowani i niepewni tego, co się dzieje, jak walczący na ekranie żołnierze, a raczej młodzi chłopcy, którzy prawdziwymi żołnierzami być próbują.

„-Przykro mi, sir, ale nie dotknę broni”
„-Mógłbyś powtórzyć, żołnierzu?! Bo chyba nie dosłyszałem!”

Dość o filmie samym w sobie, obowiązkiem jest wspomnieć kilka słów o aktorach, a ci, co raczej nie jest niespodzianką, spisali się na medal. Od wspomnianych wcześniej żołnierzy, którzy mieli zaledwie po kilka wypowiedzianych zdań, do głównych postaci.
Hugo Weaving jako Thomas Doss, weteran I wojny światowej i nałogowy alkoholik znęcający się nad rodziną. Na papierze brzmi to jak typowy czarny charakter w tej historii. Jednak czy na pewno? Weaving nadaje postaci głębi, nawet mimo tego, że nie jakiejś szczególnie dużej ilości czasu ekranowego. Wydaje się, że powinniśmy mu źle życzyć, nienawidzić, jednak, choćby w scenie przesłuchania swojego syna pokazuje, że mimo wszystkich swoich (ogromnych skądinąd) wad, kocha swoją rodzinę i jest zdolny przedłożyć ich nad swoje słabości.
Dalej mamy Sama Worthingtona oraz Vince’a Vaughn’a, odpowiednio w roli Kapitana Glovera i Sierżanta Howella. Obaj panowie również zasługują na uznanie. Z początku wrogo i sceptycznie nastawieni do cherlawego Dossa (szeregowy Łodyga, jak ochrzcił go Howell), stopniowo zaczynają doceniać jego upór i siłę woli. A to, co z początku obaj uważali za niesubordynację i tchórzostwo okazało się być dogłębną wiarą w Boga i własne przekonania.

„Nigdy tak bardzo nie pomyliłem się w ocenie człowieka. Mam nadzieję, że kiedyś mi to wybaczysz.”

Na koniec pozostaje jednak ten, któremu uznanie należy się najbardziej. Jeden z najlepszych aktorów młodszej daty w Hollywood oraz, według mojej skromnej opinii, kandydat do Oskara za rolę Desmonda Dossa- Andrew Garfield. Uwielbiam go w każdym filmie, od „The Social Network” poprzez moje ukochane obie części „The Amazing Spider-Mana”, na „Przełęczy” kończąc. Ten człowiek wszystko zamienia w złoto. Nawet lekko kiczowate bądź niezręczne dialogi potrafi przekuć na coś niezwykłego, pokazał to już jako Peter Parker, teraz tylko potwierdzając swój kunszt aktorski. Umiejętne stosowane przez niego pauzy, urwane zdania, wszystko wydaje się po prostu naturalne i szczere. Wyżej wspomniany wątek romantyczny, który zagrał wraz z Teresą Palmer wypadł naprawdę dobrze, chemia na ekranie była odczuwalna nawet mimo krótkiego czasu, który dostali. Nic według mnie nie przebije wspólnych scen pary Garfield – Stone ze „Spider-Manów”, co nie zmienia faktu, że i tutaj należy sie mu uznanie. Nie mam zamiaru porównywać, czy Andrew pasuje  do odegrania roli Dossa jeśli chodzi o wygląd, bo to nawet nie o to chodzi. Jest wysoki, bardzo szczupły i smukły, zatem podstawowe cechy zdecydowanie posiada. Oddał nawet specyficzny akcent pana Desmonda, specyficzne przeciąganie samogłosek, co było widać zwłaszcza na końcu filmu, kiedy Mel Gibson zaserwował nam nagrania z wywiadów udzielonych przez bohatera wojennego. To naprawdę niesamowite, ale byłbym w stanie uwierzyć, że ten facet w młodości wyglądał, mówił i zachowywał się tak jak ukazał to Garfield.
Techniczne aspekty, jak już wspomniałem, są na najwyższym poziomie, co chyba jest standardem w filmach Gibsona. Muzyka Johna Debneya idealnie pasuje do monumentalnych zdarzeń podczas bitwy i komponuje się z licznymi wstawkami w slow motion ukazującymi najważniejsze momenty. Zabrakło może jakiegoś wyraźnego motywu przewodniego, który na dłużej zapadłby w pamięć, ale to już zwykłe czepialstwo. Tak jak wspomniałem na samym początku, „Przełęcz Ocalonych” trzyma na skraju fotela do samego końca, jest to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów wojennych ostatnich lat, świetnie zagrany, doskonale zrealizowany i idealnie wyważony. Będę bardzo rozczarowany jeśli nie dostanie tegorocznego Oskara, jest moim zdecydowanym faworytem do tego. Polecam gorąco, ambitne Amerykańskie kino w najlepszym wydaniu. Nawet jeśli jesteście uczuleni na patos i „amerykański sen” w filmach Hollywoodzkich, idźcie, nie pożałujecie.

Ocena końcowa: 9/10

Korekta tekstu: #LS12

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz