Jak na blog komiksowy, może wydać się dziwnym, że zaczynam publikację tekstów od filmu wojennego, ale czuję potrzebę żeby tę produkcję poniekąd wypromować.
Jakiś czas temu miałem okazję udać się do kina na nowy film Mela Gibsona z Andrew Garfieldem w roli głównej. Szedłem tam pozbawiony jakichkolwiek oczekiwań. Miałem jednak pewną nadzieję na zobaczenie dobrej produkcji wojennej, których nieco mi ostatnio brakuje. Co z tego wynikło? Zapraszam do lektury.
Greetings,
Daniello :)
„Gdy inni będą odbierać życie, ja będę je ratował”
Nie uważam się za konesera filmów
wojennych, nie czuję się wybitnym znawcą w tym gatunku. Jednakowoż bardzo go
cenię i sympatyzuję z nim, obejrzałem naprawdę dużo produkcji tego typu i
pewnego rodzaju kryteria i oczekiwania co do kolejnych filmów zdążyłem sobie
wyrobić. Temat pierwszej czy, zwłaszcza, drugiej wojny światowej oraz
konfliktów nieco bardziej współczesnych jak wojna w Wietnamie jest niezwykle
popularny w przemyśle kinematograficznym, co owocuje naprawdę dużą ilością
produkcji w tym gatunku. Niestety w ich natłoku zdarza się naprawdę niewiele
prawdziwych „perełek”, jak kultowy „Szeregowiec Ryan”, „Helikopter w ogniu” czy
bardzo przeze mnie lubiany „Byliśmy żołnierzami”, pozostała większość to
niestety widowiska stawiające głównie na efekty specjalne pozbawione głębi lub
przedłużone na siłę wydmuszki takie jak koszmarne „Pearl Harbor” Michaela Baya.
Od dawna już żadna wojenna produkcja nie była w stanie wywrzeć na mnie takiego
wrażenia jak wyżej wspomniane. Aż do teraz. „Przełęcz Ocalonych” Mela Gibsona
to jeden z najlepszych filmów wojennych jakie widziałem, chyba najlepszy film
Gibsona jaki widziałem oraz pewne miejsce w zdecydowanym TOP 3 filmów tego roku
w moim prywatnym rankingu.
Autentyczna historia szeregowego
Desmonda Dossa, który podczas niesamowicie brutalnej bitwy o Okinawę w maju
1945 ocalił życie 75 rannym na polu bitwy żołnierzom jest idealnym materiałem
na film. Doss jako pacyfista i dogłębnie wierzący chrześcijanin odmawia
korzystania z broni, chce pracować jako medyk i ratować życia, zamiast je
zabierać. Mimo początkowych szyderstw ze strony kompanów z oddziału, a także
usilnych prób swoich przełożonych aby zmusić Desmonda do rezygnacji z wojska,
ten pozostaje nieugięty zarówno w swoim patriotyzmie i chęci walki za ojczyznę,
a także w swojej wierze, za co został później doceniony Medalem Honoru,
najważniejszym odznaczeniem wojskowym w USA.
„Można zwyciężać, nie zabijając”
W filmie uświadczymy retrospekcje
z młodzieńczych lat Dossa, które zdecydowanie zwiększają immersję i nasze
przywiązanie do postaci. Ojciec głównego bohatera to weteran I wojny światowej,
człowiek złamany, który tak naprawdę chyba nigdy nie powrócił w pełni z frontu.
Objawia się to alkoholizmem i znęcaniem się zarówno nad żoną, jak i dwojgiem
synów. Znalazło się również miejsce na wątek romantyczny, który, choć dosyć
szybko poprowadzony, jest naprawdę dobry i sympatyczny, ale to
najprawdopodobniej zasługa aktorów, o których za moment.
Praktycznie cała druga połowa
filmu toczy się już podczas wspomnianej bitwy o Okinawę, i, jak słowo daje,
jest co oglądać. Mel Gibson ma niesamowity dar ukazywania epickich wydarzeń,
które miejscami wręcz ociekają patosem, ale jakimś sposobem nie razi to w żaden
sposób, przeciwnie, widz siedzi na krawędzi fotela obserwując fantastyczną
sekwencję batalistyczną, jedną z najlepszych jakie w ostatnim czasie można było
zobaczyć. Trzeba też dodać, że jest ona niesamowicie naturalistyczna i brutalna.
Jak w większości filmów Gibsona, nie ma tu patrzenia przez różowe okulary, to
jest wojna. Widzom dane jest obserwować latające kończyny, granaty rozrywające
żołnierzy na kawałki, wnętrzności wychodzące z brzucha. Zdaję sobie sprawę, że
są osoby, które zwyczajnie nie są w stanie przetrzymać takich widoków, jednak
tutaj są one naprawdę konieczne. Najważniejsze w całej drugiej połowie filmu
jest jednak zdecydowanie to, że wyżej wspomniane kapitalne ujęcia bitwy, efekty
specjalne w tejże oraz miejscami obrzydzająca wręcz brutalność nie wychodzą na
pierwszy plan i nie przyćmiewają samych postaci, tak dobrze kreowanych i
wprowadzanych przez pierwszą godzinę. Tak jest, wszystkie postaci przedstawione
są świetnie, każdy żołnierz z oddziału, w którym służył Desmond wydawał się być
bliski, nawet jeśli miał dosłownie chwilkę czasu na ekranie. Nie znając nawet
imion każdego z nich będziecie trzymać za nich kciuki i chować głowę w
dłoniach, kiedy jeden po drugim bohatersko oddają życie w obronie ojczyzny.
Mógłbym jeszcze długo w podobny sposób rozwodzić się nad całą sekwencją w
Okinawie, mówiąc najbardziej kolokwialnie jak się tylko da: przez ostatnie
półtorej godziny film łapie za jaja i nie puszcza, aż do samego końca. Zresztą,
o jej geniuszu nie stanowi tylko i wyłącznie aspekt wizualny, jest to istna
symfonia wystrzałów, wybuchów, jęków rannych żołnierzy, wszystko idealnie
współgra z chaotycznym montażem i bliskimi kadrami. Jak już wcześniej
wspomniałem, to jest wojna, w całym zgiełku nie wiadomo co się dzieje, czasem
nie można być pewnym, czy osobnik przed tobą to przyjaciel, czy wróg. Cały ten
chaos czują również widzowie, niejednokrotnie równie zdezorientowani i niepewni
tego, co się dzieje, jak walczący na ekranie żołnierze, a raczej młodzi
chłopcy, którzy prawdziwymi żołnierzami być próbują.
„-Przykro mi, sir, ale nie dotknę broni”
„-Mógłbyś powtórzyć, żołnierzu?! Bo chyba nie dosłyszałem!”
Dość o filmie samym w sobie,
obowiązkiem jest wspomnieć kilka słów o aktorach, a ci, co raczej nie jest
niespodzianką, spisali się na medal. Od wspomnianych wcześniej żołnierzy,
którzy mieli zaledwie po kilka wypowiedzianych zdań, do głównych postaci.
Hugo Weaving jako Thomas Doss,
weteran I wojny światowej i nałogowy alkoholik znęcający się nad rodziną. Na
papierze brzmi to jak typowy czarny charakter w tej historii. Jednak czy na
pewno? Weaving nadaje postaci głębi, nawet mimo tego, że nie jakiejś
szczególnie dużej ilości czasu ekranowego. Wydaje się, że powinniśmy mu źle
życzyć, nienawidzić, jednak, choćby w scenie przesłuchania swojego syna
pokazuje, że mimo wszystkich swoich (ogromnych skądinąd) wad, kocha swoją
rodzinę i jest zdolny przedłożyć ich nad swoje słabości.
Dalej mamy Sama Worthingtona oraz
Vince’a Vaughn’a, odpowiednio w roli Kapitana Glovera i Sierżanta Howella. Obaj
panowie również zasługują na uznanie. Z początku wrogo i sceptycznie nastawieni
do cherlawego Dossa (szeregowy Łodyga, jak ochrzcił go Howell), stopniowo
zaczynają doceniać jego upór i siłę woli. A to, co z początku obaj uważali za
niesubordynację i tchórzostwo okazało się być dogłębną wiarą w Boga i własne
przekonania.
„Nigdy tak bardzo nie pomyliłem się w ocenie człowieka. Mam
nadzieję, że kiedyś mi to wybaczysz.”
Na koniec pozostaje jednak ten,
któremu uznanie należy się najbardziej. Jeden z najlepszych aktorów młodszej
daty w Hollywood oraz, według mojej skromnej opinii, kandydat do Oskara za rolę
Desmonda Dossa- Andrew Garfield. Uwielbiam go w każdym filmie, od „The Social
Network” poprzez moje ukochane obie części „The Amazing Spider-Mana”, na
„Przełęczy” kończąc. Ten człowiek wszystko zamienia w złoto. Nawet lekko
kiczowate bądź niezręczne dialogi potrafi przekuć na coś niezwykłego, pokazał
to już jako Peter Parker, teraz tylko potwierdzając swój kunszt aktorski.
Umiejętne stosowane przez niego pauzy, urwane zdania, wszystko wydaje się po
prostu naturalne i szczere. Wyżej wspomniany wątek romantyczny, który zagrał
wraz z Teresą Palmer wypadł naprawdę dobrze, chemia na ekranie była odczuwalna
nawet mimo krótkiego czasu, który dostali. Nic według mnie nie przebije
wspólnych scen pary Garfield – Stone ze „Spider-Manów”, co nie zmienia faktu,
że i tutaj należy sie mu uznanie. Nie mam zamiaru porównywać, czy Andrew
pasuje do odegrania roli Dossa jeśli
chodzi o wygląd, bo to nawet nie o to chodzi. Jest wysoki, bardzo szczupły i
smukły, zatem podstawowe cechy zdecydowanie posiada. Oddał nawet specyficzny
akcent pana Desmonda, specyficzne przeciąganie samogłosek, co było widać
zwłaszcza na końcu filmu, kiedy Mel Gibson zaserwował nam nagrania z wywiadów
udzielonych przez bohatera wojennego. To naprawdę niesamowite, ale byłbym w
stanie uwierzyć, że ten facet w młodości wyglądał, mówił i zachowywał się tak
jak ukazał to Garfield.
Techniczne aspekty, jak już
wspomniałem, są na najwyższym poziomie, co chyba jest standardem w filmach
Gibsona. Muzyka Johna Debneya idealnie pasuje do monumentalnych zdarzeń podczas
bitwy i komponuje się z licznymi wstawkami w slow motion ukazującymi
najważniejsze momenty. Zabrakło może jakiegoś wyraźnego motywu przewodniego, który
na dłużej zapadłby w pamięć, ale to już zwykłe czepialstwo. Tak jak wspomniałem
na samym początku, „Przełęcz Ocalonych” trzyma na skraju fotela do samego
końca, jest to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów wojennych ostatnich lat,
świetnie zagrany, doskonale zrealizowany i idealnie wyważony. Będę bardzo
rozczarowany jeśli nie dostanie tegorocznego Oskara, jest moim zdecydowanym
faworytem do tego. Polecam gorąco, ambitne Amerykańskie kino w najlepszym
wydaniu. Nawet jeśli jesteście uczuleni na patos i „amerykański sen” w filmach
Hollywoodzkich, idźcie, nie pożałujecie.
Ocena końcowa: 9/10
Korekta tekstu: #LS12
Korekta tekstu: #LS12
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz