Chyba każda osoba urodzona w latach 90, bądź na początku XXI wieku wie, kim są Power Rangers. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z tego przedziału wiekowego choćby nie słyszał o Wojownikach Mocy. Sam również do tej grupy należę. Ileż to razy biegało się po podwórku z drewnianym kijem symbolizującym miecz i w czerwonej koszulce krzycząc "Ha, ja jestem czerwonym!", słysząc tylko w odpowiedzi "nie, wcale nie, ja chcę być czerwonym!", i tak dalej. Zmierzam do tego, że "Power Rangers" to chyba jedna z najbardziej nostalgicznych marek w obecnych czasach, kiedy to osoby, które na ich oglądaniu się wychowały są już dorosłe i z tęsknotą i nostalgią spoglądają na dawne czasy. Teraz, w 2017 roku, czyli prawie 25 lat po debiucie pierwszej serii serialu - "Mighty Morphin Power Rangers" studio Lionsgate przynosi nam wysokobudżetową wersję przygód Wojowników Mocy. Jak wspomniałem, wydaje mi się, że nostalgia byłaby wystarczająco silnym powodem, dla którego dużo ludzi wybrałoby się film zobaczyć. I tak też jest. Ale czy "Power Rangers" jest kolejną bezsensowną papką stworzoną żeby żerować na wspomnieniach widzów? Odpowiem już na samym początku. Nie, nie jest. Czy jest świetnym filmem? Nooooooooo... nie. Też nie jest. Rzecz w tym, że wcale nie musiał.
Jak wyglądał oryginalny serial, każdy chyba wie. Czy był głupi? Tak. Czy był tandetny jak plastikowe zabawki z odpustu przy kościele? Tak. Czy dobrze się go oglądało? A owszem! "PR" zawsze było pełne paradoksów, bo nawet będąc młodym każdy widział okropne gumowe kostiumy, drętwe aktorstwo, kompletnie absurdalne założenia i fabułę, ale co z tego? To się oglądało. Kurcze. Mamy tu grupę wojowników ubranych w kolorowe zbroje, walczącymi sztukami walki przeciw armii złych monstrów, a na końcu każdego odcinka walkę ogromnego robota z ogromnym potworem. Absurdalne jak cholera, ale jednocześnie jakie zaje.. akhem. FAJNE. Nie ukrywam, że zawsze byłem, i chyba w sumie nadal jestem, fanem PR. Wspomniana na początku nostalgia w moim przypadku jest bardzo duża, zatem na film szedłem niosąc niesamowity bagaż wspomnień, martwiąc się tylko, czy nie zostaną one zniszczone bezsensowną rozwałką pozbawioną ładu, składu i sensu (jakby ktoś nie wiedział, nawiązuję tutaj do "Transformers" Michaela Baya, które są najlepszym przykładem takowej papki). Na szczęście, wspomniany bagaż nie został w żaden sposób zniszczony, a nawet został wzbogacony o po prostu kolejną wersję tego co lubiłem za młodu, która jest inna niż dotychczasowe.
Kończąc ten przydługi wstęp, powiem wprost. To nie jest bardzo dobry film. Nie ma się co oszukiwać, to nie kandydat do Oscara, ani nie absolutna czołówka blockbusterów. To nie film Marvela. Ma wady, sporo, ale na pewno nie są to kompletnie niszczące całość skazy. Przede wszystkim, produkcja ma pewien problem (tylko czasami, na szczęście) z tym, że nie może znaleźć swojej tożsamości. Tak jakby twórcy nie do końca wiedzieli, czy chcą wziąć materiał, który mają, i pójść w bardziej realistyczne, mroczne podejście tak bardzo obecnie popularne, czy iść w stronę lekkich, poniekąd absurdalnych klimatów oryginału. Z tak specyficznym materiałem, jakim są Power Rangers chyba niemożliwym byłoby zrobienie filmu biorącego siebie aż za bardzo na serio. Wyszedł taki "miszmasz" tych dwóch kierunków o których wspomniałem, co jest dobre, bo na to właśnie liczyłem, chociaż ta mieszanka ma czasem problem z proporcjami. Biorąc jeden "poważny" element, twórcy powinni się tej powagi trzymać i jej natury w tym elemencie nie zmieniać, a kontrastem dla tej powagi uczynić inne elementy/sceny/postaci w filmie. Tutaj jednak żonglowanie podejściem było widoczne aż za bardzo i widzimy często jak coś raz próbuje wywrzeć na nas wrażenie strachu, niebezpieczeństwa, by potem zamienić się w klasyczny, Powerrangersowy kicz.
W tym momencie przechodzę do postaci Rity Repulsy granej przez Elizabeth Banks, bo właśnie ona jest przykładem tego o czym piszę. Jej pochodzenie zostało zmienione w porównaniu z oryginałem. Nie jest już wiedźmą mieszkającą w zamku na księżycu rzucającą swoją magiczną laską w stronę ziemi sprawiając, że jej potwory rosną (lol... to dopiero było głupie). Jest ona byłą... Power Ranger, która zdradziła swoją drużynę, którą dowodził Zordon jako Czerwony Wojownik. Działo się to w czasach kenozoiku, gdy Rita pokonała dawnych kompanów i była pewna objęcia władzy nad światem. Jednak w Ziemię uderzył wtedy meteoryt, który położył kres nie tylko erze dinozaurów, ale też wprawił Repulsę w stan uśpienia. Zostaje obudzona miliony lat później po wyłowieniu z rzeki w mieście Angel Grove. Na początku oglądamy ją jako pomarszczone, niemal rozkładające się zwłoki błąkające się po mieście w poszukiwaniu złota, aby móc przywrócić do życia swojego najsilniejszego potwora - Goldara. Sceny, w których zdeformowana, obrzydliwa Rita dopada kilku bezdomnych i bezpardonowo wyrywa im ich "złote" zęby, po czym je zjada, (tak, w USA najwyraźniej nawet bezdomni menele mają złote plomby w zębach) są niczym z jakiegoś niskobudżetowego horroru z trzęsącą się kamerą w stylu "Blair Witch". A sama Rita jest przerażająca, nie powiem. Jednak pod koniec filmu, kiedy odzyskuje swą postać zmienia się w przerysowaną, rzucającą tanimi tekstami wiedźmę tak typową dla Power Rangers. To właśnie ta przesada w żonglowaniu konwencją, o której mówiłem, jak chcieli zrobić Ritę na poważnie, to mogli się tego trzymać do końca. To nie tak, że nie mamy w filmie innych scen albo postaci, które wprowadzają elementy humorystyczne albo kiczowate. Be consistent, people, be consistent!
Poza tym, film może się nieco dłużyć, zwłaszcza dlatego, że tak naprawdę Rangersi w swoich zbrojach pojawiają się dopiero... w finale, jakieś pół godziny przed końcem. Wiem, że dużo osób na to narzeka więc wspominam o tym. Chociaż sam nie traktuje tego jako wady. Film mnie osobiście nie nużył, bo skupiał się na czymś, czego brakuje wielu podobnym filmom, które starają się władować po prostu jak najwięcej akcji od samego początku (tak, znów "Transformers"). Skupia się na postaciach. Piątka nastolatków znajduje się razem w pewnym miejscu w pewnym czasie. Są sobie zupełnie obcy, a znajdują "Monety Mocy", które dają im nadludzką siłę, po czym odkrywają statek kosmiczny, w którym będący tylko "projekcją" na ścianie Zordon oraz robot Alpha mówią im, że na ich barkach spoczywa los świata. Cała reszta filmu pokazuje nam budowę ich przyjaźni, czego skutkiem jest możliwość morfowania, czyli przywdziania zbroi Power Rangers. I moim zdaniem to właśnie to jest siłą filmu, proces w jakim piątka bohaterów z ludzi anonimowych zbliża się do siebie, nawiązując więź, której finałem jest to, że są gotowi oddać życie za siebie nawzajem, co jest drogą do mocy Rangersów. Duża w tym zasługa aktorów, którzy stworzyli sympatycznych bohaterów, z których każdy posiada swoją osobowość, życie, problemy. Co najważniejsze, wszyscy dostali swoją część czasu ekranowego, nikt nie wydaje się za bardzo zepchnięty na drugi plan. Oczywiście Czerwony Ranger, Jason, grany przez Dacre Montgomery'ego dostaje tego czasu nieco więcej, ale jest to zrozumiałe. Jest liderem drużyny, o co wcale się nie prosił. Jako nastolatek z problemami, wycinającym niedojrzałe numery w sumie nie wiadomo po co, przeszedł długą drogę od gościa, który ma "wywalone" na wszystko i wszystkich do odpowiedzialnego przywódcy, gotowego oddać życie za przyjaciół. Nie będę rozpisywał się o każdej postaci z osobna, za dużo miejsca by to zajęło, ale naprawdę, każda z nich da się lubić i nie jest płaska, jak wycięta z papieru.
Pomimo wad o których wspomniałem, niekonsekwencji, dłużyzn, nieco średniawych muszę przyznać jak na dzisiejsze standardy efektów, trzeba powiedzieć, że... to się ogląda. Zabawne, bo udało się uchwycić pod tym aspektem ducha oryginalnych "Rangersów". Tam też widziało się wszystkie bzdury i absurdy, a i tak patrzenie na to sprawiało satysfakcję, z nieznanych mi do dziś powodów. Tutaj potrafię te powody wymienić. Film może się chwalić bardzo fajnymi głównymi bohaterami, dobrymi, czasem naprawdę bardzo zabawnymi dialogami, a także świetną muzyką. To wszystko pozwala spędzić w kinie naprawdę miły czas. W wolnej chwili polecam zobaczyć. W skali 1-10, mocne 6,5, a nawet 7. Życzę, aby zarobili swoje, bo czekam z ciekawością na sequel. Lord Zedd po prostu musi się tam pojawić! A tymczasem będę już kończył. Jak najlepiej skończyć post o "Power Rangers"? Myślę, że tak. Klasycznymi Rangersami. GO GO POWER RANGERS!
Greetings :),
Daniello
PS: Ja tam za dzieciaka zawsze chciałem być Białym Rangerem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz