środa, 1 lutego 2017

"La La Land", czyli ni w ząb nie znam się na musicalach...



Miałem się ostatnio wybrać do kina na "Wielki Mur", odmóżdżające kino akcji, w sam raz przed sesją. Jednak niewygodna godzina seansu i kilka innych czynników sprawiło, że pewna mądra osoba zaproponowała pójście na "La La Land", tak też zrobiliśmy. Tę produkcję też w sumie chciałem zobaczyć, choć powód był bardzo prozaiczny. Jaki? O tym za moment. Najważniejsze w tej chwili jest jednak to, że pomimo pewnych powodów, które mnie zachęcały, żeby tę produkcję obejrzeć to ogólnie... nie lubię musicali.

Zasiadłem na sali kinowej z lekkimi obawami, że będę się męczył. Okazało się jednak, że ponad dwie godziny minęły mi jak pstryknięcie palcami. Na sali zapaliły się światła, pojawiły się napisy końcowe, a moja reakcja (poza robieniem wielkich oczu i zbieraniem szczęki z podłogi) prezentowała się mniej więcej następująco: "zaraz, to już!?"
Jak już mówiłem, kompletnie nie znam się na gatunku musicali. Zwykle unikałem ich jak ognia, nigdy nie udało im się mnie porwać. Z góry więc proszę osoby, które ten gatunek lubią, cenią i, przede wszystkim znają się na nim, o nie ukamienowanie mnie przy najbliższej okazji i o wstrzymanie się od pukania się w głowę z zażenowaniem myśląc sobie "omójbosz co za ignorant", kiedy będę próbował streścić, dlaczego ten film tak mi się podobał.


Myślę, że głównym powodem ku temu jest to, że Damien Chazelle stworzył coś, co właściwie jest kilkoma filmami w jednym. Wiadomo, mamy tu musical (no brawo ja, dedukcja godna największego detektywa świata ;) ), poza tym jesteśmy świadkami jednego wielkiego hołdu oddanego Hollywood nawiązujący do lat największej świetności stolicy kinematografii. Ostatnią składową tej wybuchowej mieszanki jest po prostu historia miłosna przebijająca bezproblemowo większość tak zwanych "komedii romantycznych", którymi tak często i gęsto jesteśmy zalewani. To się chwali, zwłaszcza kiedy, jak mówiłem, jest to tylko jedna ze składowych "La La Landu". A ten, choćbym nie wiadomo ile słów mówiących inaczej bym tu nastukał, jest przede wszystkim musicalem. Nie muszę chyba mówić, że świetnie się z tej roli wywiązuje?

Już pierwsza scena w filmie to prawdziwa bomba. Ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Reżyser dobrze to wiedział, bo już właśnie dzięki niej wzbudził zainteresowanie takiego musicalowego casuala jak ja. Wspominałem już, że żaden inny musical do tej pory nie tylko mnie nie zachwycił, ale też właściwie nie wywołał większych emocji? Chazelle i jego film zrobili to już w pierwszej scenie. Fantastyczna sekwencja choreograficzna tocząca się w ogromnym (OGROMNYM) korku na autostradzie, gdzie wszyscy wychodzą ze swoich aut zaczynając tańczyć i śpiewać o "kolejnym dniu pełnym słońca" porwała mnie. Dodatkowo powiem, że cała ta sekwencja jest nakręcona jednym ujęciem, bez żadnych cięć czy przeskoków. Aż strach pomyśleć, ile razy musieli to powtarzać zanim udało im się nagrać to tak płynnie i bezbłędnie. 
"Cholera, czyżby cały ten film miał być tak dobry?" - Takie pytanie krążyło mi po głowie chwilę po zakończeniu wspomnianej piosenki. Spoiler: Tak. Jest tak dobry. 

Wiem, że to zapewne zabrzmi prostacko (a ja żem przecież poważny krytyk filmowy!), ale mocną stroną tego filmu jest strona wizualna. Nie, żadne efekty, nowatorski montaż, nic w tym stylu. To te niesamowicie żywe, radosne barwy, festiwal kolorów, mocnych, nasyconych, dających energię i po prostu wylewający się z ekranu klimat Hollywood. Po spędzeniu dwóch godzin na sali kinowej miałem wrażenie, że właśnie opuściłem kawiarenkę na terenie studiów Warner Bros, w której pracowała główna bohaterka - Mia, grana przez Emmę Stone, a wychodząc z kina patrzyłem, czy czasem za rogiem nie stoi jakaś palma.

Wspomniany wątek miłosny wspaniale uzupełnia się z piosenkami, jednocześnie cudownie pokazując jak to jest w Hollywood, gdzie każda mijana na ulicy osoba podąża za marzeniami, które właśnie w tym miejscu mają się spełniać. Mia (Stone) i Sebastian (Gosling), to właśnie tacy marzyciele, ona pracuje jako baristka, jednocześnie biegając od castingu do castingu w poszukiwaniu roli życia, on jest niezwykle uzdolnionym, chociaż nieco trudnym, pianistą, który chce otworzyć własny klub jazzowy, aby "zarazić" ludzi tym zasłużonym, choć niestety powoli zanikającym gatunkiem. Nie chcę Wam zdradzać fabuły, powiem tylko, że pierwsze spotkanie tej dwójki na pewno nie zwiastuje wielkiej miłości, delikatnie mówiąc. 

Jednak na ekranie widzimy Emmę Stone i Ryana Goslinga. Ta para jest zachwycona swoim towarzystwem, to chyba oczywiste, skoro po "Gangster Squad" i "Kocha, lubi, szanuje" jest to już ich trzeci wspólny film. Nie ma się co dziwić, że pomiędzy nimi na ekranie aż lecą iskry. Dawno nie widziałem takiej chemii i naturalności pomiędzy dwójką aktorów. Jestem przekonany, że "La La Land" nie byłby tak świetnym filmem (zapewne wciąż dobrym, ale nie świetnym), gdyby nie wspomniana dwójka, która jest sercem tej produkcji, sprawiają oni, że ma ona duszę i aż chce się to oglądać nie mogąc oderwać od nich wzroku. 
Film stawia przed nami pytanie, czy w Holywood faktycznie wszystko jest tylko fantazją, marzeniem, niczym szczerym? Postaci wahają się nad wyborami: "Zostawić wszystko tak jak jest? Nie planowaliśmy tego, ale jesteśmy szczęśliwi", czy może jednak zaryzykować obecne szczęście i próbować przeć jeszcze dalej realizując dawne marzenia. Wszystko to jest wspierane wyżej wspomnianymi pięknymi kolorami, ciepłem i sporą dawką dobrego i nie narzucającego się humoru. Wstawki są raczej okazyjne i bardzo subtelne, nie, jak w wielu innych produkcjach, walące nas po twarzy, jakby film krzyczał do nas "Hej, ty! Tak, ty! To było śmieszne, masz się śmiać!".

Główni aktorzy są świetni razem, ale i każde z nich z osobna budzi sympatię i, jak już mówiłem, aż chce się ich oglądać. Gosling to świetny aktor, to trochę krzywdzące, że wiele osób patrzy na niego tylko przez pryzmat tego, że zawsze gra "tego gościa od komedii romantycznych". Facet nie dość, że umie grać, to jeszcze bardzo fajnie śpiewa i ma talent komediowy. Jeśli ktoś chciałby się przekonać o tym ostatnim, niech obejrzy sobie "Nice Guys", gdzie Gosling pokazuje swoje umiejętności komika.
Emma... no cóż... pamiętacie może jeszcze pierwszy akapit, kiedy mówiłem o pewnych powodach, dla którego tak czy siak chciałem obejrzeć "La La Land"? Więc... to właśnie ten powód. Każda osoba, która mnie zna wie, że jestem delikatnym hmm... fan(atykiem) pani Stone (wcale nie nosiłem jej na tapecie na telefonie przez dwa lata... :$). Chociaż w sumie to jestem z tego dumny, bo ona po prostu nie daje się nie lubić. Przemawia przez nią taka piękna naturalność, która sprawia, że nie można oderwać od niej oczu i kradnie każdą scenę, w jakiej się pojawia. Tak, naturalność w musicalu to chyba rzadkość, zwykle aktorstwo bywa przerysowane i w pełni podporządkowane pod piosenki i choreografię, Emma (i Ryan też, oczywiście) potrafili przenieść właśnie taką swobodę na ekran i może właśnie to sprawia, że "La La Land" to nie tylko pierwszy musical, który mi się podobał, on mnie urzekł. 
Mam problem ze wskazaniem faworyta tegorocznego Oscara, waham się, bo zarówno "Przełęcz Ocalonych" jak i ten film to świetne produkcje. Jednak co do tego, że jeśli chodzi o kategorię "najlepsza aktorka", to kibicuje Emmie i trzymam kciuki.

Kończąc powoli ten wpis, i tak już chyba dość długi, tak, wiem, trochę mało w tej recenzji musicalu tematu muzyki. Owszem, ale nie jestem znawcą w tej dziedzinie. Piosenki były fantastyczne (utwory "City of Stars" i "Audition" zasłużenie również nominowane do Oscara), a główna para aktorów z obowiązku śpiewania i tańczenia (świetna choreografia) wybrnęła cudownie. I to tyle. Temat wyczerpany. Staram się zwracać uwagę na rzeczy, które ujęły mnie i sprawiły, że jest to tak bardzo inny musical od tych, które oglądałem. Nie zdradzę wam zakończenia, mnie się podobało, osobie, która oglądała "La La Land" ze mną, nieco mniej, Powiem tak, to, jak potraktujecie ten film sprawi, czy zakończenie wam się spodoba. Przede wszystkim jest to dla was musical? A może romans? Pole do interpretacji jest otwarte. 
Podsumowując, jeśli nie jesteście fanami tego gatunku, nie ma (i raczej nieprędko będzie) lepszego filmu, aby się do niego przekonać. A tych, którzy już są jego wielbicielami chyba nie muszę przekonywać. Biegiem ruszajcie do kin!

Greetings,
Śpiewający z Emmą i Ryanem Daniello :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz